Dwa tygodnie temu na łamach Tygodnika "Wspólnota Puławska" opublikowaliśmy obszerny wywiad. Nikt nie spodziewał się, że będzie to ostatni wywiad w jego życiu. Zmarł nagle, w drodze na trening... poniżej publikujemy ostatnią rozmowę ze znakomitym trenerem.
Wprawdzie bujna fryzura zdążyła posiwieć, ale niemal każdego dnia można wciąż spotkać Pana na stadionie przy ulicy Hauke-Bosaka. Może pora odpocząć?
Wprawdzie stuknęły mi już "dwie kosy" i od trzech lat za swoją pracę nie biorę pieniędzy, ale to jest wciąż moje życie. Nie wyobrażam sobie bezczynności i siedzenia w fotelu przed telewizorem. Zresztą programy systematycznie obniżają swój poziom. Dlatego wolę pójść i poćwiczyć na bieżni lub w lesie z grupą dziewcząt. One po prostu bardziej solidnie podchodzą do zajęć. Wystarczy powiedzieć, że przyjeżdżają z Wąwolnicy, Karczmisk, Wojszyna, Nasiłowa... Staram się to im ułatwić. Dostosowuję na przykład godziny zajęć do lekcji i kursów busów. Dodam, że same opłacają bilety. Aktualnie wśród podopiecznych nie mam żadnej puławianki.
Właśnie, dlaczego "królowa sportu" od dłuższego czasu przeżywa w naszym mieście wyraźny kryzys?
W tej dyscyplinie trudno liczyć na jakieś profity. Ba, władze Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, a w ślad za nimi prezesi naszego klubu, wprowadzili parę lat termu składki za możliwość trenowania. Początkowo była to symboliczna kwota 16 zł, ale później wzrosła do 60. Nie wszyscy rodzice chcą płacić. Mogę powiedzieć, że dla zarządu nasza sekcja właściwie nie istnieje. Nie dostałem nawet zaproszenia na ubiegłoroczne obchody jubileuszowe klubu.
Ponoć budżet Wisły wynosi około 2,5 mln zł. Wiadomo jednak, że większość trafia do piłkarzy, których drugoligowe mecze ogląda raptem po kilkaset widzów...
Na ten temat nie chcę się wypowiadać, gdyż już dawno zostałem okrzyknięty wrogiem futbolistów, chociaż nie jest to prawdą. Sęk tym, że w zespole nie ma praktycznie miejscowych graczy. Natomiast na potrzeby sekcji lekkoatletycznej przeznaczono raptem około 60 tys. zł z czego połowa pochodzi z Urzędu Miasta. Część zawodników korzysta ze sprzętu zakupionego jeszcze przed dziesięcioma laty. W takim układzie trudno o postępy.
Mamy piękny obiekt MOSiR, lecz mało na nim lekkoatletów. Szkoda, bo przecież biegi i skoki, to najprostsza, naturalna forma ruchu. Problem w tym, że znajdują się pieniądze na nowe stadiony oraz ich utrzymanie, ale brakuje środków na sport młodzieżowy. Wytrzymują tylko prawdziwi pasjonaci. Zresztą z Olkiem Zdyblem jesteśmy już emerytami, a Witek Kopron został rencistą. Organizujemy między innymi czwartki lekkoatletyczne, ale frekwencja jest mizerna. Zdarza się, że przychodzą tylko uczniowie z trzech szkół, a powinno być ich kilkanaście.
Pora zmienić nieco wątek naszej rozmowy. Bodaj pierwszy raz zobaczyłem Pana w roli zawodnika niemal pół wieku temu na starym stadionie, który znajdował się w miejscu, gdzie obecnie stoi hotel Izabella oraz budynek poczty.
Wprawdzie żużlowa bieżnia była nierówna, a po deszczach zamieniała się w grzęzawisko, ale wszyscy mieliśmy zapał i nikt nie narzekał. Zawody o "Błękitną Wstęgę Wisły" miały bardzo silną obsadę. Natomiast na trybunach zjawiał się zwykle komplet publiczności. Teraz o takiej atmosferze można tylko pomarzyć.
Urodził się Pan w Puławach?
Nie, pochodzę spod Ostrowca Świętokrzyskiego. Mój ojciec został po wojnie uznany za kułaka i chociaż w podstawówce miałem same piątki na świadectwie, to niektórzy nauczyciele, a także aktywiści Związku Młodzieży Polskiej patrzyli na mnie krzywo. Dostałem się jednak do gimnazjum, zdałem maturę. No, a później było Studium Nauczycielskie w Radomiu, gdzie poznałem swoją przyszłą żonę. Ona była rodowitą puławianką i w 1961 r. sprowadziłem się tu na stałe. Pamiętam, że kiedy szedłem z dworca kolejowego na ulicę Polną, gdzie teściowie mieli domek, to w wielu miejscach rosły łany zboża. Widać też było grzyby. Wokół cisza, spokój. Kiedy zapadła decyzja o budowie Zakładów Azotowych - wszystko błyskawicznie się zmieniało. W tym miejscu nie sposób pominąć zasług pierwszego dyrektora Mieczysława Kołodzieja. Dla niego liczyły się nie tylko wskaźniki produkcji, lecz również, a może przede wszystkim ludzie. Powstawały nowe osiedla, gdyż liczba mieszkańców szybko się podwoiła. Nie zapominano przy tym o nowym stadionie, hali sportowej, pływalni... Naprawdę serce się radowało.
W pamięci starszych sympatyków sportu pozostał Pan jako biegacz na średnich dystansach. Czy tak było od początku kariery?
Początkowo, pomimo niezbyt imponujących warunków fizycznych, uprawiałem rzut oszczepem. Zostałem nawet mistrzem województwa. Jednak w tej konkurencji nagminne są kontuzje łokcia. Mnie także nie ominęła. Na szczęście w klubie KSZO startował późniejszy wielokrotny mistrz i reprezentant Polski Witold Baran. Zacząłem z nim biegać i coraz bardziej mi się to podobało. Po przeprowadzce do Puław występowałem jeszcze przez dziesięć sezonów. W międzyczasie zacząłem prowadzić z Andrzejem Jackiewiczem Międzyszkolny Klub Sportowy. W 1965 r. zaprosił mnie dyrektor Kołodziej i poprosił, żebym odbudował sekcję lekkoatletyczną w Wiśle. Nie mogłem odmówić. Początkowo byłem jedynym trenerem. Stopniowo dołączali: Aleksander Zdybel, Janusz Kłos, Czesław Beda, znany głównie z podnoszenia ciężarów Witold Guz, po studiach na warszawskiej AWF wrócił Jurek Frais...
Wówczas był zupełnie inny klimat wokół sportu młodzieżowego, chociaż obiekty oczywiście daleko odbiegały od współczesnych standardów. Nikt jeszcze nie słyszał o tartanie. Zawodnicy cieszyli się jeśli żużlowa bieżnia i rozbiegi do skoków były w miarę równe. Jako ciekawostkę mogę podać, że kiedy w 1967 r. zorganizowano trójmecz lekkoatletyczny juniorów: Polska - NRD - Rumunia, to w naszej reprezentacji wystąpiła siódemka zawodników z Puław: Zenona Pękala, Barbara Cierpicka, Henryk Lesiuk, Michał Uryniuk, mistrz Europy juniorów na 1500 m Ryszard Ciucias, Marek Łukasiak i Michał Godliński. Wysokie miejsca w tabelach PZLA zajmowali także ich koledzy i koleżanki. Jednak wtedy sekcja lekkoatletyczna miała tylko trzy razy mniejszy budżet niż piłka nożna. Nie trzeba było martwić się o sprzęt i obozy. Decyzje podejmowane przez kolejnych dyrektorów Azotów stawały się obowiązujące.
Ponadto ciągle odbywały się masowe międzyszkolne zawody, a niektóre rezultaty naprawdę zasługiwały na szacunek.
W najlepszym okresie w klubie ćwiczyła prawie setka zawodniczek i zawodników. Po prostu nauczyciele wychowania fizycznego byli wtedy prawdziwymi pasjonatami, nie patrzyli na czerwone kartki w kalendarzu, potrafili przyciągnąć młodzież... Do takich należał chociażby Jan Lechman z "Czartorycha". Obecnie często widzę, że chłopcy biegają tylko za piłką, a pan wuefista bezczynnie spaceruje bądź czyta gazetę. Nic dziwnego, iż większość nastolatków nie potrafi wykonać prostego przewrotu.
Przez trzy lata nie występowaliśmy ani w lidze seniorów, ani juniorów ponieważ brakowało pieniędzy. Wreszcie się udało. Jak na ironię drużyna Wisły znajduje się w środku stawki pierwszej ligi, a kiedyś nie mogliśmy do niej awansować dysponując dużo lepszą młodzieżą. Po prostu ogólny poziom w naszej dyscyplinie wyraźnie się obniżył. Nie przesłonią tego sukcesy Anity Włodarczyk czy Pawła Fajdka.
Akurat rzut młotem stał się wizytówką sekcji Wisły...
W różnych grupach wiekowych systematycznie trenuje niewiele ponad 30 zawodniczek i zawodników. Wielu odeszło do innych klubów z powodu długo trwającej przebudowy stadionu. Miotacze ćwiczyli zwykle na błoniach miejskich, w pobliżu budynku straży pożarnej. Niektórzy spacerowicze czuli się zagrożeni, dzwonili na policję, która przyjeżdżała i straszyła mandatami. Mimo tak trudnych warunków mogliśmy pochwalić się sukcesami. Na przykład Malwina Kopron, wnuczka mojego kolegi trenera, zdobyła w 2011 roku w Lille srebrny medal mistrzostw świata juniorów młodszych w rzucie młotem. W tej samej konkurencji Rafał Furtak wygrał Ogólnopolską Olimpiadę Młodzieży. Z miotaczy warto również wymienić: Annę Kawkę, Katarzynę Gajdę, Grzegorza Aftykę... Utalentowanym skoczkiem wzwyż jest Kacper Kowalczyk. Powinni robić systematyczne postępy. Problem w tym, że po maturze zwykle wyjeżdżają studiować do innych miast. W wielu konkurencjach pracę trzeba zaczynać od podstaw. Nadal żałuję, że w latach 70. minionego wieku filia stołecznej AWF nie powstała w Puławach, gdzie były już gotowe obiekty, lecz w pozbawionej solidnej bazy sportowej Białej Podlaskiej. Z pewnością teraz bylibyśmy w zupełnie innej sytuacji.
Pamięta Pan swoje rekordy życiowe na poszczególnych dystansach?
Oczywiście. 800 metrów najszybciej pokonałem w 1.58 min., 1500 m w 4.03, 3000 m w 8.41, a 3000 m z przeszkodami w 9.40 min. Nie były to osiągnięcia na miarę moich marzeń, ale w każdym razie blisko czołówki krajowej.
Na zakończenie proszę powiedzieć kilka zdań o rodzinie...
Z żoną mieszkamy przy ulicy Norwida. Syn pracuje już ponad 20 lat w radiu Zet, córka jest protetykiem dentystycznym. Niestety, wyjechała do Szwecji, chociaż w swoim zawodzie i w kraju mogła się dobrze ustawić. Dlatego w komplecie rodzina widuje się dość rzadko.
To szkoda, ponieważ znany jest Pan w środowisku także z produkcji wybornych nalewek...
Różne owoce, zwłaszcza aronię, zbieram przez wiele miesięcy. Jutro wyjeżdżam z żoną na wypoczynek do Krynicy Morskiej, ale po powrocie zapraszam na degustację.
Z Bogusławem Mierzejewskim dwa tygodnie temu rozmawiał Janusz Michałek