Co u Pana słychać po przejściu na emerycki chleb?
Spotykamy się w zabytkowym budynku przy ulicy Włostowickiej, którego projekt wykonał nadworny architekt Czartoryskich Piotr Aigner. Od 1826 aż do 1969 roku była tu szkoła powszechna, podstawowa. Później obiekt próbowano wyburzyć, ponieważ stoi na łuku uczęszczanej drogi do Kazimierza. Na szczęście, głównie dzięki zabiegom ówczesnego konserwatora zabytków Jerzego Żurawskiego, do tego nie doszło. Z kolei Stanisław Jednacz doprowadził do otwarcia tu 27 lutego 1987 r. Muzeum Oświatowego. To jedyna tego typu placówka na Lubelszczyźnie. Jestem z nią związany już ćwierć wieku, a w 1995 r. zostałem prezesem Towarzystwa Przyjaciół Muzeum Oświatowego w Puławach.
Czym się zajmujecie?
Gromadzimy różne pamiątki, eksponaty. Ponadto wydaliśmy trzy tomy, zawierające aż 116 biografii nauczycieli zasłużonych dla lokalnej społeczności. To swoiste archiwum pamięci. Natomiast obecnie przygotowujemy książkę o Mikołaju Spózie – zmarłym niedawno znakomitym regionaliście i gawędziarzu.
Za sprawą księżnej Izabeli Czartoryskiej otwarto w 1801 r. w Świątyni Sybilli pierwsze na ziemiach polskich muzeum. Tymczasem wiadomo, że takie placówki przeżywają w naszym mieście poważne kłopoty. To swoisty chichot historii. Jak sobie w tej sytuacji radzicie?
Rzeczywiście, jest trudno. Nie otrzymujemy żadnych dotacji, wszystko opiera się na działalności społecznej.
Co jeszcze wypełnia Pana codzienne życie?
Czytam dużo książek. Gdy tylko pogoda pozwala - jeździmy z żoną na działkę. Niekiedy zabieramy dwóch wspaniałych wnuków: Jasia i Wojtusia. Niestety, po fatalnym wypadku samochodowym w 1996 r., kiedy to przez trzy miesiące leżałem w szpitalu na wyciągach, musiałem mocno ograniczyć aktywność fizyczną. Teraz jest to głównie koszenie trawy i delektowanie się przyrodą. Ponadto powoli spisuję wspomnienia oraz zastanawiam się, kto po mnie to pociągnie.
Sam Pan może jeszcze wiele zdziałać...
Przed dwoma laty przeszedłem operację usunięcia nowotworu ślinianki. Właśnie ta choroba przerwała życie trenera piłkarzy Barcelony Tito Vilanovy. Ja walczę z nią dłużej, chociaż jestem znacznie starszy. Mam nadzieję, że to dobry znak.
Kiedy i w jakich okolicznościach trafił Pan do Puław?
Jestem dzieckiem wojny, przyszedłem na świat 1 stycznia 1944 r. w Wymysłowie. Rodzicie mieli niewielkie gospodarstwo rolne. Podstawówkę kończyłem w oddalonych o pięć kilometrów Karczmiskach. Chodziłem tam piechotą, dopiero później dostałem rower. Pamiętam dobrze nauczycieli, z niektórymi nadal utrzymuję kontakt. Ciekawostką jest fakt, że moje dwie siostry oraz ich mężowie także zostali pedagogami.
Bardzo wcześnie związałem się z harcerstwem i pozostałem mu wierny podczas kolejnych lat nauki. Po ukończeniu kursu instruktorskiego w Cieplicach zostałem zastępcą komendanta Hufca ZHP w Opolu Lubelskim. Natomiast w 1965 r. znalazłem się – już jako komendant – w Puławach. W 250 drużynach było zorganizowanych prawie 6000 dziewcząt i chłopców. Tu pewna ciekawostka... Otóż Teodor Żurek, który był w Nałęczowie przewodniczącym rady miasta, zawsze w czwartki harcerskie przychodził do pracy w mundurze, ponieważ jednocześnie był aktywnym instruktorem. Nikt nie uważał go za dziwaka. Przeciwnie – wzbudzał powszechny szacunek.
Co z tamtych czasów szczególnie utkwiło Panu w pamięci?
Z pewnością budowa pomnika w Rąblowie. Za sprawą harcerzy ta idea porwała mieszkańców regionu. W tym momencie trzeba wyjaśnić, iż 14 maja 1944 r. stoczono tam wielką bitwę partyzancką. Był to jeden z nielicznych przykładów współdziałania AL, AK, BCH oraz partyzantów radzieckich. Właśnie dzięki temu naszym oddziałom udało się wyrwać z okrążenia, zadając przy tym duże straty doborowym siłom niemieckim. W 25 rocznicę bitwy odsłonięto pomnik. W uroczystościach wzięło udział kilkanaście tysięcy osób. Przyjechał sędziwy już marszałek Michał Rola-Żymierski, była kompania honorowa z dęblińskiej szkoły "Orląt". Trochę ściskało mnie za gardło, kiedy składałem oficjalny meldunek Naczelnikowi ZHP. Ponadto zorganizowaliśmy w sumie 20 Rajdów Rąblowskich, które cieszyły się ogromną popularnością. Atmosfera była niepowtarzalna.
Niestety, ostatnio te wydarzenia niektórzy próbują wymazać z pamięci. Następuje fałszowanie naszych dziejów w drugą stronę. Czy naprawdę nie może być normalnie?
Z wykształcenia jestem historykiem i też boleję nad tym brakiem równowagi. W przypadku Rąblowa głównym pretekstem jest kontrowersyjna postać Mieczysława Moczara, który wówczas dowodził. Podczas tegorocznych uroczystości nie udało się załatwić nawet nagłośnienia. Ktoś o to zadbał. Było skromnie, ale godnie.
Zamieszkał Pan w Puławach, kiedy w związku z budową Zakładów Azotowych miasto radykalnie zmieniało oblicze...
Chyba każdemu musiało zaimponować tempo prac, chociażby przy wznoszeniu bloków mieszkalnych na osiedlu Wróblewskiego. Nie sposób w tym miejscu przecenić zasług dyrektora Emila Kołodzieja, którego nazwano "technokratą o duszy humanisty". Dla niego liczyła się nie tylko produkcja, ale przede wszystkim ludzie. W każdym razie pomimo gwałtownej industrializacji, dużego napływu nowych mieszkańców, historia nie dała się wypchnąć z Puław. Hasło "Przeszłość – Przyszłości" znajduje pełne odbicie w realiach współczesnego życia.
Przez wiele lat pełnił Pan różne funkcje we władzach administracyjnych i politycznych Puław. Jak z tej perspektywy wspomina Pan stan wojenny?
W pewnym momencie stały się modne – wzorem Świdnika – marsze w porze nadawania dziennika telewizyjnego. Któregoś dnia zomowcy polali ludzi kolorową wodą. Była to wyjątkowo głupia decyzja. Udało mi się skutecznie interweniować i na tej jednorazowej akcji się skończyło. Nieco później pojawiło się zagrożenie w ogrzewaniu miasta. Węgiel w wagonach okazał się totalnie zmrożony. Sytuację uratował bardzo życzliwy zawsze Puławom dowódca dęblińskiej szkoły "Orląt", generał Józef Kowalski. Przysłał żołnierzy ze specjalnymi młotami i kilofami, którzy dokonali rozładunku. A mrozy były potężne.
I jeszcze wątek osobisty... Po paru latach dowiedziałem się, że ponoć próbowano podpalić nasze mieszkanie. Panowie zjawili się już pod drzwiami z benzyną, na szczęście któryś poszedł w porę po rozum do głowy. Przyznaję jednak, że nie weryfikowałem tej wiadomości.
W maju 1984 r. pracownica puławskiego szpitala dostrzegła na jednej z pobliskich topoli wizerunek "Matki Boskiej". No i się zaczęło... Wprawdzie Kościół nie uznał tego objawienia, ale przez miasto przewinęło się wtedy ponad 10 tys. przybyszów. Były głośne modlitwy, palono znicze. Te wydarzenia stanowiły chyba poważne wyzwanie dla władz?
Dyrektor szpitala alarmował, że cały teren jest zanieczyszczony, co grozi wybuchem epidemii. Należało natychmiast ziemię zniwelować i posypać wapnem. Zrobiliśmy to. – Co ten Jędrych wyprawia? – pytali ponoć członkowie specjalnego sztabu do spraw "cudu", jaki powołano w Lublinie.
W latach 1988-1989 był Pan już I sekretarzem Komitetu Miejskiego PZPR. Przeczuwał Pan nadchodzące zmiany?
Wszystko narastało stopniowo. Dekada lat 80. minionego wieku to okres wyraźnej stagnacji gospodarczej. Z pewnością najbardziej dolegliwe i wręcz upokarzające były trudności z zaopatrzeniem nawet w podstawowe artykuły żywnościowe. Stałem w kolejkach i wiem. Młodzi ludzie nie uwierzą, ale w różnych przedsiębiorstwach losowano wtedy nawet... kartki na buty. Mówiłem o tym Wojciechowi Jaruzelskiemu podczas jego wizyty w Puławach. Dostałem zresztą za to burę od działaczy z komitetu wojewódzkiego, którym nie spodobało się, że zawracam generałowi głowę takimi "drobiazgami".
A czy obecnie zdarzają jakieś zaczepki, ktoś rzuci na ulicy "ty komuchu!"?
Nie dostrzegam przejawów agresji. Zresztą w swojej pracy zawsze stawiałem na porozumienie, unikałem konfrontacji. Nie miałem wyznaczonych godzin przyjęć. Każdy mógł wejść do mojego gabinetu, gdy tylko w nim byłem. Zdecydowanie najwięcej ludzi narzekało na problemy mieszkaniowe, inni domagali się wydania pozwolenia na rozpoczęcie działalności handlowej, chociaż te sprawy akurat nie leżały w moich kompetencjach.
Mam znajomego, którego syn chodził kiedyś do kierowanej przez Pana szkoły specjalnej przy ulicy Partyzantów. Nadal mówi o Panu z dużą życzliwością...
To był ostatni etap w mojej pracy zawodowej. Udało mi się nie tylko zgromadzić dobrą kadrę, ale również zadbać o te dzieci. Pozyskaliśmy kilkudziesięciu sponsorów, wszyscy uczniowie otrzymywali codziennie darmowe posiłki. Naprawdę serce się radowało. Cieszę się, że ludzie wciąż o tym pamiętają i mogę chodzić po Puławach z podniesioną głową.