Mimo 86 lat nadal uczestniczy Pan w licznych spotkaniach, m.in. z politykami różnych opcji. Wiem, że dość krytycznie ocenia Pan naszą obecną rzeczywistość...
Zatracamy własną tożsamość, kulturę budowaną ponad tysiąc lat na bazie chrześcijaństwa. Można oczywiście nie wierzyć w Boga, ale na przykład przykazanie "nie zabijaj" jest wartością uniwersalną. Szkoda, że wielu polityków o tym zapomina. Mimo wszystko mam nadzieję, że zdołamy się obronić przed gender i podobnymi pomysłami. Historia udowodniła, iż jesteśmy bardziej skuteczni w takich działaniach oddolnych, często dość spontanicznych. Znacznie gorzej radzimy sobie w przedsięwzięciach zorganizowanych przez władze.
Urodził się Pan w Chorzowie. Lata okupacji hitlerowskiej były chyba na Śląsku dla nastoletnich Polaków szczególnie trudne?
Chciałem przede wszystkim uniknąć wywózki na roboty do Niemiec. Dlatego zgłosiłem się do pracy w Zakładach Azotowych w Mościcach. Jednocześnie byłem członkiem Szarych Szeregów. Po wojnie poszedłem w ślady ojca, który był inżynierem chemikiem, i zostałem studentem Wydziału Chemicznego Politechniki Wrocławskiej, który ukończyłem w 1951 r. Po otrzymaniu dyplomu dostałem nakaz pracy w Zakładach Mechanicznych w Łabędach im. Józefa Stalina.
Na początku lat 60. wyjechał Pan jako stypendysta UNESCO do Londynu. To była wtedy chyba rzadkość?
"Żelazna kurtyna" powoli opadała. Pojawiały się zaproszenia na staże i stypendia. Moim atutem była znajomość angielskiego, co wtedy należało do rzadkości. Kończyłem też doktorat i znałem z literatury naukowej różne nazwiska. Moją specjalnością była aparatura do ciężkiego przemysłu chemicznego. W tej dziedzinie byłem już znany z kilku patentów. Przypomniałem sobie, iż w Imperial College of Science and Technology w stolicy Anglii właśnie nad tymi zagadnieniami pracuje profesor Dembich. Napisałem do niego i bardzo mi pomógł. Zdobyłem tam wiedzę, której nie sposób przecenić.
Chyba jednak nie tylko z tego powodu wyjechał Pan wkrótce po powrocie z Londynu na Kubę?
Jasne, że nie. Dziarscy komuniści Fidela Castro nie potrafili po prostu poradzić sobie z dokończeniem wielu rozpoczętych wcześniej inwestycji. Dotyczyło to m. in. pierwszej na wyspie fabryki amoniaku w Matanzas. Otrzymałem propozycję wyjazdu, ale postawiłem warunek: - muszę od razu dostać mieszkanie dla rodziny! Byłem już bowiem szczęśliwym ojcem trójki małych dzieci: Basi, Zbyszka i Alusi. Gospodarze stanęli na wysokości zadania i zapewnili nam naprawdę godziwe warunki. W wolnych dniach mogłem też prowadzić zajęcia na Wydziale Technicznym Uniwersytetu Hawańskiego.
Wkrótce po powrocie z Kuby znalazł się Pan w Puławach...
Na Kubie skontaktował się ze mną kolega z Kędzierzyna Bolesław Skowroński. Powierzono mu właśnie organizację Instytutu Nawozów Sztucznych w Puławach i chciał mnie widzieć wśród personelu tej placówki. Od 1969 roku zadomowiłem się tu na dobre, małżonka została nauczycielką angielskiego w liceum Czartoryskiego. Niestety, dość szybko przegrała walkę z nieuleczalną chorobą. Mnie także dopadł w pewnym okresie nowotwór, lecz miałem więcej szczęścia.
W swojej biografii ma Pan piękną kartę, związaną z działalnością opozycyjną w PRL, a zwłaszcza stanem wojennym...
Od września 1980 r. byłem w Komitecie Założycielskim "Solidarności" w Instytucie Nawozów Sztucznych. Uczestniczyłem jako ekspert w pracach Ogólnopolskiej Komisji Porozumiewawczej Nauki. Tam poznałem m. in. późniejszego premiera Jerzego Buzka.
A jeśli chodzi o stan wojenny... Niemal od początku zaangażowałem się w druk i kolportaż ulotek. Wykonywaliśmy je także w mieszkaniu, w którym obecnie rozmawiamy. Sam też byłem autorem bądź współautorem niektórych tekstów i apeli – na przykład "Listu bezpartyjnych do partyjnych".
Podobnie jak audycje Radia "S" Ziemi Puławskiej. Ponoć potrafiliście nawet "wejść" z fonią na główne wydanie dziennika telewizyjnego?
Zdarzało się. Wspólnie z Zenonem Benickim i Janem Okoniem uznaliśmy, że najlepiej będzie robić to ze skarpy nadwiślańskiej w Górze Puławskiej. Było tam dość wysoko, a ponadto udawało się przechwytywać sygnał z silnego nadajnika na Świętym Krzyżu. W efekcie spikerzy telewizyjni czytali niekiedy nasze wiadomości.
Osobny rozdział w Pana działalności to Klub Inteligencji Katolickiej...
Takie kluby działały od 1956 roku w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu... Nasz został założony w styczniu 1981. Jednak z perspektywy czasu uważam, że sama nazwa była niezbyt szczęśliwa. Wyraźnie dzieliła bowiem społeczeństwo na tę lepszą, wykształconą część. Zostałem przewodniczącym, ale nie sposób zapomnieć o takich postaciach, jak: Stanisław Głażewski, Stanisława Krawczyk, Jolanta Krzywiec, Stanisław Nastaj, Kazimierz Wóycicki, Kazimierz Krawiec, Janina Dutkiewicz, Lidia Bilińska, Marian Heleski czy wspomniane małżeństwo państwa Szewczyków. Stosownej zgody udzielił nam biskup Bolesław Pylak. Chyba dość istotny okazał się fakt, że mój brat był mężem znanej publicystki Tygodnika Powszechnego, Józefy Hennelowej, a właśnie ze wzorów krakowskiego KIK pragnęliśmy głównie czerpać.
Wydawaliśmy pismo "Bez Pozorów". Jednak do 13 grudnia 1981 r. ukazały się tylko dwa numery, a dekretem o stanie wojennym nasza działalność została bezterminowo zawieszona. Mimo to, organizowaliśmy prelekcje, spotkania dyskusyjne oraz wykłady w podziemiach budującego się wówczas kościoła Miłosierdzia Bożego. Na początku 1983 roku, otrzymałem od naczelnika miasta Puławy Zygmunta Czajkowskiego decyzję o rozwiązaniu klubu.
Mieszkam w pobliżu i widzę, że od czasu do czasu siada Pan jeszcze za kierownicą samochodu...
Rzeczywiście. Wprawdzie w połowie kwietnia miałem kłopoty neurologiczne, wylądowałem na tydzień w szpitalu, ale zawsze chciałem być twardy. I – odpukać – jakoś się nie daję.