ROZMOWA Z Łukaszem Kacprzyckim, zawodnikiem Wisły Puławy
Grałem przeciwko Messiemu i Neymarowi
30 lipca minęło sześć lat od meczu, który zapewne zapamiętasz do końca życia?
- Dokładnie. Zagrałem przeciwko FC Barcelonie. Byłem graczem Lechii. Do Gdańska przyjechała Duma Katalonii. Cały stadion, wielcy rywale. Coś pięknego.
To było wielkie przeżycie?
- Tak. Dla większości było to spotkanie, na które wszyscy czekali. Do momentu pierwszego gwizdka każdy w drużynie był podekscytowany. Na boisku nie było widać naszego przerażenia czy nerwów. Walczyliśmy jak równy z równym. Skończyło się remisem 2:2.
A w 83. minucie na boisko wszedł...
- No właśnie ja. Miałem wtedy 19 lat. Dostałem kilka minut, żeby zaprezentować swoje umiejętności.
A chwilę wcześniej na placu boju pojawił się Neymar...
- To było duże wydarzenie w Hiszpanii i Brazylii, gdyż ten zawodnik debiutował w FC Barcelonie. Wszystkie aparaty fotoreporterów były skierowane właśnie na niego. Wszedłem na jego stronę, więc siłą rzeczy byłem praktycznie na każdym zdjęciu. Fajnie się złożyło, bo później świat żył właśnie jego pierwszym meczem. Pojawiłem się na pierwszych stronach najważniejszych gazet w tych krajach.
Wymieniłeś się koszulką z graczem przeciwników?
- Dla większości byłoby to wielkie przeżycie, ale nie dla mnie.
Dlaczego, przecież w Barcelonie grali: Leo Messi, Alexis Sanches, Marc Bartra, Alex Song, Sergi Roberto czy Cristian Tello...
- Jestem bardzo związany z Lechią Gdańsk. Mam ją w sercu i naturalnym odruchem było zostawienie sobie koszulki Lechii, a nie Barcelony. Po prostu. Do tego, od dziecka kibicuję Realowi Madryt. Chyba to zrozumiałe, że trykot ich największych przeciwników byłby zbędny w moim domu. Wystarczą zdjęcia.
Wracasz myślami do tamtego meczu?
- Sam z siebie bardzo rzadko. Częściej ludzie mi przypominają o tym fakcie. Mówią, że kojarzą mnie właśnie z tym meczem.
Wróćmy do Twoich początków. Orzeł Mrzeżyno...
- O kurcze, piękne beztroskie życie bez telefonów, internetu. Tylko podwórko, boisko, morze i plaża.
Właśnie w Orle zaczynałeś przygodę z piłką...
- Orzeł to miejscowy klub, gdzie praktycznie każdy grał, bądź działał w naszej małej ojczyźnie. Tak naprawdę nie miałem wyjścia. Byłem skazany na futbol.
Dlaczego?
- Ne miałem czegoś takiego jak pierwsze zajęcia.
Bo?
- Pierwsze kroki zacząłem stawiać na boisku. Mój tata grał w Orle, odkąd tam się przeprowadził do pracy w wojsku. Zabierał mnie wszędzie, gdzie się dało. Jeździłem na wszystkie mecze. Siedziałem z nim w autobusie na pierwszym siedzeniu. Czułem zapach wszystkich maści rozgrzewających. Przesiąkłem tym na maksa. Jak miałem siłę kopać piłkę to zacząłem chodzić na treningi. Doszło do tego, że rodzice musieli ściągać mnie z boiska siłą. To były piękne czasy. Co chwilę jakiś rodzić przychodził po dziecko. Nikt z nas nie chciał opuszczać placu gry.
Później była drużyna juniorów Kotwicy Kołobrzeg...
- Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Zanim się obejrzałem, byłem już w Lechii Gdańsk. Ściągnął mnie tam trener Dominik Czajka. Zadzwonił i zapytał, czy nie chcę jechać na turniej do Opalenicy. Nie było mowy o słowie "nie". Lechii się nie odmawia.
No i jako 18-latek zadebiutowałeś w Ekstraklasie...
- Wcześniej grałem w trzecioligowych rezerwach oraz rozgrywki Młodej Ekstraklasy. W nowym sezonie zacząłem od pełnego spotkania z Polonią Warszawa. Wygraliśmy 5:0. Tydzień później otrzymałem szansę debiutu w najwyższej klasie rozgrywkowej przeciwko Pogoni Szczecin. Trenerem naszego zespołu był Bogusław Kaczmarek. Dostałem szansę od pierwszej minuty. W przerwie poprosiłem o zmianę. Byłem zestresowany. Rodzice na trybunach, a jak w pierwszym składzie. Biegłem po całym boisko. Nie miałem siły i w przerwie zostałem w szatni. Wygraliśmy 2:0.
W sumie zaliczyłeś 13 meczów w Ekstraklasie. Chyba marzyłeś o czymś więcej?
- Od zawsze chciałem zagrać w najwyższej klasie rozgrywkowej. Udało mi się. Fakt, liczba spotkań i minut nie jest zadowalająca, patrząc na potencjał jaki miałem i jak to wszystko się zapowiadało.
Łudzisz się nadzieją, że jeszcze zagrasz w Ekstraklasie?
- Chcę cieszyć się z grania w piłkę nożną. Chcę, żeby sprawiała mi tyle radości, jak w czasach dzieciństwa. Wtedy wszystko jest możliwe.
Później była Wisła Płock, Kotwica Kołobrzeg...
- Taki trochę regres, jak na piłkarza, który grał w młodzieżowych reprezentacja Polski. W dużej mierze to moja wina. Podejmowałem takie decyzje, a nie inne. Po części to również wina charakteru. Do tego miałem sporo kontuzji, patrząc jakim jestem typem zawodnika. Trochę mi brakowało cierpliwości, co "zaowocowało" takim przebiegiem kariery.
Przeciwko jakiemu najlepszemu zawodnikowi grałeś?
- Wymienię trzech. Przeciwko Raheemowi Sterlingowi - obecnemu graczowi Manchesteru City grałem w młodzieżowych reprezentacjach Polski. Héctor Bellerín z Arsenalu Londyn był moim rywalem w kwalifikacjach do Mistrzostw Europy. Z Hiszpanami graliśmy w Gdyni. Tomasz Kędziora obecnie gra w Dynamie Kijów, a kiedyś mierzyliśmy się przeciwko sobie przy okazji meczu Lechii z Lechem Poznań.
A jakiego miałeś najlepszego partnera?
- Abdou Razacka Traore. Grał w Lechii przez dwa i pół roku. Później przeniósł się do Turcji, gdzie występuje do dzisiaj. To najlepszy zawodnik, jakiego widziałem. Dużo mnie nauczył.
Kiedy i w jakich okolicznościach dostałeś wiadomość, że możesz przenieść się do Wisły?
- To była spontaniczna decyzja. Zadzwonił menadżer z informacją, że jest klub, który chce mnie sprawdzić. Dobrze się złożyło, bo potrzebowałem drastycznej zmiany otoczenia, bodźca. Dzisiaj jestem bardzo zadowolony z tej decyzji.
Jak ocenisz pierwszy sezon w nowych barwach?
- To były bardzo ciężkie rozgrywki. Straciliśmy głupio kilka punktów, co przełożyło się na układ tabeli i za szybko straciliśmy szansę na walkę o awans. Mieliśmy nowy, świeży zespół. Pamiętajmy, że trzecia liga jest bardzo specyficzna i trudna. Często umiejętności techniczne i taktyczne, które mieliśmy nie wystarczały do tego, by wygrywać.
Niedosyt z pewnością był, bo wszyscy liczyli, że po roku wrócicie do drugiej ligi...
- Pamiętajmy o sytuacji ze sponsorem w przerwie zimowej. Mieliśmy wąską kadrę, a do tego sporo kontuzji kluczowych zawodników. Obiektywnie, to dwa zespoły zdominowały ligę. Nie mieliśmy szans ich dogonić. Boli fakt, że przegraliśmy mecze, które mieliśmy wygrane.
Jak wygląda życie z dala od domu?
- Jestem przyzwyczajony. Byłem w Gdańsku, Płocku. To też kawał drogi do domu. Wtedy byłem jeszcze młodszy. Nie ma tragedii. Lubię być z dala od rodzinnych stron.
Jak często odwiedzasz Mrzeżyno?
- Jestem bardzo spontaniczny. Czasami od razu po meczu jechałem do domu. Siedziałem półtora dnia i wracałem. Teraz, gdy moja Ola przeprowadzi się do mnie, będę wyruszał na północ Polski przy okazji świąt.
Do tej pory musiałeś radzić sobie sam...
- Dokładnie. Ola miała szkołę, maturę. Było ciężko, ale daliśmy radę. Widzieliśmy się tyle, na ile pozwalał czas i okoliczności. W nasze strony jest sporo kilometrów. Samochodem trzeba jechać osiem godzin, pociągiem z Lublina o cztery godziny więcej.
Ciężko żyć z miłością na odległość?
- Bardzo, ale dzięki technologii mogliśmy być w miarę blisko, choć tak daleko. Codziennie rozmawialiśmy przez portal społecznościowy czy telefon, jednak to nie to samo. Uczucie, rozmowa w oczy, czucie bliskiej osoby to coś, czego nie da się opisać. Szukaliśmy z dziewczyną pozytywów. Kiedyś się śmialiśmy, że nie mamy czasu na nudę, bo jak się widzimy to wykorzystujemy czas na maksa, jaki jest nam dany.
Jak żyje się w Puławach?
- Bardzo spokojnie, a nawet czasami aż za spokojnie jak na bycie piłkarzem. Miałem do czynienia z takimi sytuacjami, że ludzie zaczepiali mnie na mieście. Tutaj tego nie ma. Jakoś na swój sposób polubiłem ten spokój.
Za rok porozmawiamy po awansie?
- Każdy by tego chciał, ale prawda jest taka, że nie ma co wybiegać daleko w przyszłość. Liczy się to, co będzie dzisiaj, jutro.
Co robisz poza treningami i meczami?
- Interesuję się wędkarstwem, wojskiem. Lubię oglądać filmy wojenna. Tata i brat są wojskowymi. Lubię słuchać rozmów o aktualnej sytuacji w naszym państwie.
Gdzie łowisz?
- A to różnie. Jeżdżę do Żelechowa bądź Oleśnikowej Doliny. Nad Wisłę nie chodzę.
Jakie masz rekordy?
- Dzika ryba ważyła 5 kilogramów, a szczupak miał ponad 75 cm. Czuć było na wędce. Jeśli chodzi o komercję to karp miał prawie 12 kilogramów.
Mrzeżyno to Twoja rodzinna miejscowość, ale również Grzegorza Krychowiaka. Znacie się?
- Tak. Graliśmy razem w piłkę. U nas każdego można było spotkać na boisku, w tym Grześka. Gdy tylko jest okazja, to rozmawiamy. Kiedyś przyjeżdżał częściej. To było w czasach jego występów w Bordeaux. Pokazywał nam różne gierki i zabawy piłkarskie. Teraz siłą rzeczy, bywa rzadziej. Przecież na co dzień mieszka i gra w Lokomotiwie Moskwa.
I jeszcze powiesz, że byliście sąsiadami?
- Jakieś 150 metrów. Wychodziło się z mojego domu, do pokonania był mały lasek i dom Grześka.