ROZMOWA Z Cezariuszem Kęsikiem, zawodnikiem KSW pochodzącym z Chrząchowa
"Sodówka" mi nie grozi
Dziwnie przyzwyczaić się do faktu, że jesteś osobą sławną i rozpoznawalną?
- Nie. Dostałem dużo wiadomości i telefonów z gratulacjami. Wszystkim się podobało. Miałem swój plan na walkę i go zrealizowałem.
Nie jesteś już jednym z wielu, ale Cezariuszem Kęsikiem...
- Wszystko nabiera tempa. Aleksandara Ilicia uważali za jakiegoś wybitnego zawodnika, po tym jak znokautował Damiana Janikowskiego. Dużo osób skazywało mnie na porażkę, nawet Polaków. Dobrze przepracowałem okres przygotowawczy, byłem pewny siebie. W swojej opinii, stłamsiłem go. Powoli, powoli i wygrałem.
Cały czas miałeś kontrolę nad wydarzeniami w Zagrzebiu?
- Tak. W pierwszej rundzie dominowałem, w drugiej podobnie. Dostałem uderzenia na wątrobę. Tak naprawdę dostałem w brzuch i tego nie odczułem. Szykowałem się na to. Miałem wejść po nogę. Udało się. Dokonałem dzieła zniszczenia.
Walka potoczyła się tak jak zakładałeś?
- Oczywiście. Wcześniej z wiadomych względów nie chciałem zdradzać swojej taktyki, ale teraz mogę powiedzieć, że chciałem jak najszybciej sprowadzić go do parteru.
Dlaczego?
- W stójce jest bardzo niebezpieczny. Ma długie ręce i nogi. Mocno kopał. Dostałem cztery razy. Odpowiedziałem tym samym. Trochę bolało. Widziałem, że jak będzie okazja, muszę iść w parter. Gdybyśmy się kopali, straciłbym ruchomość na nogach i byłaby lipa. Udało się go sprowadzić i go powoli obijałem.
I go udusiłeś. Chyba nie jest to łatwe zadanie?
- To wyczerpujące zadanie. Każdy na początku ma dużo siły. Ważną kwestią jest ich gospodarowanie. W parterze nie mogłem sobie na dużo pozwolić, gdyż cały czas mnie spychał. Bałem się rozpuścić ręce. Mógłbym się wystrzelać i nie daj Boże straciłbym pozycję.
Podczas transmisji dało się słyszeć twoich fanów...
- Najwierniejsi wsiedli w busy czy samochody osobowe i przejechali prawie półtora tysiąca kilometrów, by być ze mną w Zagrzebiu. Dziękowałem im i zrobię to jeszcze raz na łamach Wspólnoty. Na krajowych galach w moim sektorze jest ponad dwieście osób.
Z tego, co wiem, urywek walki widział przygotowujący się do swojego występu Mariusz Pudzianowski...
- Dokładnie (śmiech). Pytał się, kto to i skąd on jest. To miłe. Wychwalał mnie, że jestem dobrym zawodnikiem i mam tlen.
Rozmawialiście?
- Zamieniliśmy kilka zdań, przybiliśmy "piątkę". Zaprosiłem go na herbatę do Chrząchowa.
Jesteś zadowolony z pieniędzy zarobionych w KSW?
- Nie mogę wypowiadać się na ten temat. KSW traktuje każdego zawodnika w sposób indywidualny. Jestem zadowolony, ale zawsze mogłoby być więcej. Na szczęście mam swoich sponsorów, którzy zawsze wywiązują się ze swoich obietnic. Dzięki nim nie muszę się o nic martwić.
Po werdykcie dostałeś mikrofon i miałeś coś powiedzieć...
- Thank you, thank you (śmiech). Nie znam języka. Dogadam się na zasadzie: Kali jeść, kali pić. Chcieli, żebym coś powiedział. Po dwóch rundach byłem zmęczony, głowa nie funkcjonowała, więc tylko podziękowałem (śmiech). W sklepie się dogadam. Gdzie indzie byłoby trudniej.
Walka miała miejsce tydzień temu w sobotę. Przyleciałeś w niedzielę i...?
- Pojechałem do Radomia, gdzie obecnie mieszkam. Przespałem się, a 11 listopada pojechałem na Chrząchowa. Posiedziałem trochę z rodzicami, swoimi kibicami. Poszliśmy na sushi. Jeszcze raz podziękowałem im, że byli ze mną w Chorwacji.
Świętowałeś?
- Nie mam na to czasu. Kolejną walkę mam w grudniu, więc nie mogłem dać w "melanż" (śmiech). Wleciało piwko, a we wtorek pojawiłem się w pracy w Dęblinie.
Za miesiąc powalczysz w Lublinie i będziesz bronił pasa podczas gali organizacji TFL. Już trenujesz?
- Miałem zaplanowany tydzień odpoczynku. Noga jest trochę okopana. Mam czas na regenerację, ale od poniedziałku, czyli od wczoraj już wróciłem do zajęć.
Możemy spodziewać się jedenastej wygranej?
- Chciałbym tego. Jestem dobrze przygotowany. Jest kondycja i forma. Plan jest taki, żeby wygrać.
Kiedy ponownie pojawisz się w KSW?
- Nie było żadnych rozmów. Wszyscy skupiają się na gali w Gliwicach. Dopiero po nowym roku rozpoczną się rozmowy. Zobaczymy, co się wydarzy.
Grzechem byłoby, byś nie był brany pod uwagę...
- Zobaczmy. Dwukrotnie wychodziłem do walki i tyle samo podnosiłem ręce w geście triumfu.
Dochodzi do ciebie to, że jesteś popularny?
- Już chyba tak. Po walce w Zagrzebiu mój profil społecznościowy zyskał tysiące "lajków". Każdy post ma wiele komentarzy i uniesionych kciuków. To przyjemne.
Mam to szczęście, że śledzę twoją karierę od czasów walk amatorskich. Jesteś przykładem człowieka, który jeśli chce, jest w stanie spełniać swoje marzenia...
- Moja kariera jest prowadzona dobrze. Do wszystkiego podchodzimy z dystansem. Nie bierzemy wszystkich walk, jakie są nam proponowane. Pobiłem się amatorsko, później zacząłem profesjonalnie, ale spokojnie. Mogłem bić się na dużych galach we Włoszech albo w ACB. Nieraz nie byłem w treningu. Jak jeszcze mieszkałem u siebie na wsi po walkach robiłem sobie przerwy. Pomagałem w domu. Przecież mamy gospodarstwo. Nie patrzyłem na ilość i pieniądze, a jakość.
Czy w twoim przypadku może pojawić się słowo "sodówka"?
- Nie ma o tym mowy i nigdy nie będzie.
W sobotę walczyłeś, a w poniedziałek byłeś już w Chrząchowie...
- Fajna historia. Przyjechałem na wieś. Spotkałem się z najbliższymi, zobaczyłem pola, gdzie rosną: zioła, kukurydza, tytoń.
Jak żona reaguje na to, że się bijesz?
- Wspiera mnie. Jestem szczęściarzem, że taka kobieta jak Natalia jest przy mnie. Oczywiście była w Zagrzebiu. Jak wygrywam, jest ze mną. Jak będę przegrywać, może ucieknie (śmiech). Oczywiście żartuję.
Ile jesteście razem?
- Sześć lat. W poprzednim roku powiedzieliśmy sobie sakramentalne "tak". Pochodzi z Końskowoli, ja z Chrząchowa. Nasze domy dzieli rzut beretem (śmiech).