ROZMOWA Z Arturem Sułkiem, nowym-starym zawodnikiem Powiślaka Końskowla
Wracam do domu
Dlaczego zdecydowałeś się na opuszczenie Orląt?
- Zdecydowały względy rodzinne. Wyjeżdżałem z domu nad ranem. Po pracy w szkole jechałem na swój trening. Później miałem zajęcia z małymi dziećmi wraz z Arkiem Kotem. Wracałem około 21. Tak długo nie dało się wytrzymać.
Decyzja przyszła szybko?
- Właśnie nie. To była mega trudna decyzja. Przez dwa tygodnie siedziałem i myślałem. Z jednej strony chciałem pograć w trzeciej lidze, a z drugiej wiedziałem, że w domu czeka na mnie żona. Z Agatą jesteśmy młodym małżeństwem. 25 maja świętowaliśmy pierwszą rocznicę ślubu.
Jak podsumujesz pobyt w klubie?
- Byłem zawodnikiem Orląt przez dwa lata. Zaczęło się idealnie, bo w debiucie strzeliłem bramkę Motorowi Lublin i zremisowaliśmy z faworytem. Później doznałem poważnej kontuzji. Zerwałem więzadła na początku spotkania ze Spartakusem Daleszyce. Czekała mnie długa rehabilitacja i powrót do zdrowia. Do gry wróciłem dopiero na początku następnego sezonu. Lepsze występy były przeplatane gorszymi.
Zagrasz w Powiślaku Końskowola...
- Wracam do domu. Będę miał pracę w szkole w Pożogu. Jestem stamtąd. Chcę pomóc drużynie, która przejdzie duże zmiany kadrowe. Nakreśliłem sobie cele i będziemy walczyć o jak najwyższe lokaty. Nie interesuje mnie walka przed utrzymaniem czy o środek tabeli.
Na palcach jednej ręki możesz policzyć tych, z którymi kiedyś grałeś?
- Dokładnie. Są nimi: Rafał Banaszek, Adrian Dudkowski, Sławomir Radzikowski, Michał Bicki. Wiem, że będzie kilka odejść, ale już trenują ciekawi chłopcy, którzy mogą być dużymi wzmocnieniami.
U Artura Bożyka zagrałeś jeden mecz...
- Niestety. Kwadrans przed końcem starcia ze Stalą Kraśnik zostałem zmieniony. Nie sądziłem, że będzie to mój ostatni mecz w barwach Orląt w oficjalnym starciu.
26 meczów w ciągu dwóch sezonów to mało?
- Dokładnie. Można tylko rozmyślać, co by było, gdyby nie ta kontuzja. Straciłem bardzo wiele czasu, a ostatni sezon zakończył się po pierwszym starciu wiosennym. Później mieliśmy koronawirusa.
Pamiętasz mecz ze Spartakusem?
- Dokładnie. Był początek spotkania. Przy linii goniłem przeciwnika. Zrobił zwrot. Wyhamowałem i chciałem go dopaść. Poczułem strzelenie w kolanie. Upadłem na murawę. Poprosiłem o zmianę.
Sądziłeś, że to coś groźnego?
- Domyślałem się. Diagnoza została postawiona bardzo szybko, bo już następnego dnia wiedziałem, że będę miał długą przerwę. Bardzo szybko, bo kilka dni później przeszedłem operację. Szczęście w nieszczęściu, że bardzo szybko mogłem położyć się na stół, by naprawić kolano.
Pamiętam słowa Rafała Borysiuka. Ówczesny trener był pełen podziwu Twoich chęci szybkiego powrotu na boisko...
- To fakt, podczas rehabilitacji się nie oszczędzałem. Były momenty, że trenowałem trzy razy dziennie. Spieszyłem się, chociaż wiadomo, że przy takich kontuzjach nie można wyjść na murawę po trzech miesiącach, chociaż ja już po takim czasie miałem zbudowaną masę mięśniową.
Jak będziesz wspominał czas spędzony w Orlętach?
- Bardzo długo i w samych superlatywach. Atmosfera w szatni była mega. Byliśmy jak jedna wielka rodzina.
Trudno było opuścić swoich podopiecznych?
- Oczywiście. Przez rok było wspaniale. To malutkie dzieci, grupa naborowa. Rodzice mówili mi, że byłem dla dzieciaczków autorytetem. To bardzo miłe.