Płk Bronisław Galoch był absolwentem Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie z 1951r., a także m.in. dowódcą 3 Eskadry 51 Pułku Lotnictwa Szturmowego w Pile (1956-1961), a do 1968 r. starszym nawigatorem w jednostce. Był też zastępcą dowódcy ds. liniowych 21 Pułku Lotnictwa Rozpoznania Taktycznego w Powidzu, a następnie (1972- 1976) dowódcą 45 Pułku Lotnictwa Myśliwsko-Szturmowego w Babimoście. Jest absolwentem Akademii Sztabu Generalnego WP, gdzie uzyskał doktorat i habilitację. Był współtwórcą Katedry Taktyki w dęblińskiej "Szkole Orląt", którą kierował do momentu odejścia do rezerwy w grudniu 1989 r.
Działał również na niwie samorządowej. W latach 1998-2002 pełnił funkcję radnego I kadencji Rady Powiatu w Puławach - był przewodniczącym Komisji ds. Zatrudnienia i Przeciwdziałania Bezrobociu, członkiem Komisji Rewizyjnej oraz Porządku Publicznego. Z kolei w latach 200-2005 był współzałożycielem i prezesem Klubu Oficerów Rezerwy przy Starostwie Powiatowym w Puławach.
W grudniu ub. roku na łamach Wspólnoty pisaliśmy o tym, że emerytowany wojskowy wraz z chorą córką przeprowadził się z Puław do Celejowa, gdzie kupił dom. Niestety ich zmartwienie stanowi zły dojazd do posesji, do której można dojechać dwiema polnymi drogami - niestety obie po deszczu stają się nieprzejezdne, a jedna - na prywatnej działce - wkrótce przestanie istnieć. Problem z dojazdem ma także karetka pogotowia.
Niestety w weekend dotarła do nas zła informacja. W wyniku powikłań po chorobie płk Galoch zmarł. Jego pogrzeb odbędzie się w Dęblinie.
W 2016 r. na naszych łamach publikowaliśmy rozmowę z płk. Galochem. Teraz przypominamy jej fragmenty.
Kiedy lotnictwo stało się pana pasją, wręcz sposobem na życie?
- Urodziłem się na łódzkich Bałutach. Jednak, kiedy Niemcy postanowili utworzyć tam getto – dostaliśmy raptem pół godziny na zabranie rzeczy i opuszczenie mieszkania. Tak znaleźliśmy się u dziadków w pobliskich Poddębicach. Cały mój świat zawalił się w sobotni wieczór, 2 lutego 1945 roku. Otóż pilot niemieckiego samolotu chciał zaatakować maszerującą kolumnę żołnierzy radzieckich, lecz rzucona bomba trafiła w nasz dom, który stał bodaj 20 metrów od drogi. Straciłem ojca, matkę, brata i siostrę. Z całej rodziny tylko ja i młodszy brat cudem ocaleliśmy. Miałem raptem 14 lat... Najpierw zaopiekowała się nami babcia. Tuż po wyzwoleniu, w ciągu kilku miesięcy, zdałem wszystkie egzaminy i uzyskałem świadectwo ukończenia 6-klasowej szkoły powszechnej. Niebawem zostałem przyjęty do gimnazjum. Spałem w internacie, dostawałem bezpłatne wyżywienie. Nie miałem przecież nawet złotówki.
Później – podobnie jak wiele innych sierot - znalazłem się w domu dziecka prowadzonym przez siostry zakonne w Zduńskiej Woli. Bardzo sympatycznie wspominam ten okres. Dostaliśmy między innymi piękne kurtki z amerykańskiej UNRY. Zostałem plutonowym drużyny harcerskiej, pełniłem też inne funkcje. Wiosną 1949 roku spotkaliśmy na ulicy dwóch lotników. Zaimponowały nam te mundury, gapy... - A może by też spróbować? – No i z dwoma kolegami wysłaliśmy podania do "Szkoły Orląt". Jednak tylko ja przeszedłem pomyślnie testy. Wprawdzie nigdy nie byłem geniuszem, ale zawsze uczyłem się dobrze.
Jak obecnie wspomina pan ten pierwszy pobyt w Dęblinie i początkowe szkolenia?
- Wśród kadry było wielu oficerów rosyjskich. Po wybuchu wojny koreańskiej wszystko nabrało przyspieszenia i dostałem pierwszą gwiazdkę. Liczyłem na przydział do pułku bojowego, ale zrobiono mnie instruktorem i wysłano do Białej Podlaskiej. Mieliśmy tam do dyspozycji głównie maszyny PO-2, czyli popularne "kukuruźniki". Latanie na tych dwupłatowcach traktowałem jako degradację. W ciągu miesiąca byłem w powietrzu nawet 80 godzin, chociaż tyle wynosiła... roczna norma dla pilota bojowego. Byłem wyczerpany, zaniedbywałem małżeńskie obowiązki. Ba, żona podejrzewała mnie nawet o romanse.
Wreszcie nadarzyła się okazja, by przejść do eskadry szturmowej, która stacjonowała w Mińsku Mazowieckim. Tam mieliśmy do dyspozycji Iły-10. Później była Piła i poznańska Ławica, gdzie od razu zostałem zastępcą dowódcy eskadry. Zupełnie nową jakość wprowadziły samoloty odrzutowe – MIG 15 i 17. W 1958 roku byłem już starszym nawigatorem pułku, lecz dalsze awanse hamował fakt, iż nie należałem do partii. Przez dziewięć lat musiałem więc zadowolić się stopniem kapitana. Wreszcie, po licznych namowach przełożonych, uległem. Młodszym czytelnikom wypada w tym momencie wyjaśnić, że praktycznie wszyscy piloci musieli mieć wówczas legitymacje PZPR. Kryteria zostały dodatkowo zaostrzone, kiedy to 5 marca 1953 roku, w dniu śmierci Józefa Stalina, porucznik Franciszek Jarecki uciekł myśliwcem LIM-2 na duńską wyspę Bornholm. Kilka miesięcy później jego wyczyn powtórzył Zdzisław Jaźwiński. Natomiast w 1956 roku czterej uczniowie dęblińskiej "Szkoły Orląt" umknęli na samolotach JAK-18 przez Czechosłowację do Wiednia. Byliśmy więc pilnowani bez przerwy. Ba, zazwyczaj nie mogliśmy tankować pełnych baków, co – w przypadku kłopotów w powietrzu - było bardzo niebezpieczne.
A czy zdarzały się panu w powietrzu jakieś dramatyczne momenty?
- Zaliczyłem ponad trzy tysiące godzin tak zwanych nalotów. W lotnictwie transportowym ta liczba nie robi wrażenia. Należy jednak pamiętać, że loty bojowe trwały wtedy po 30-40 minut. Nadal nie mogę zapomnieć wydarzeń z 1974 roku. Byłem dowódcą pułku w Babimoście. Z pułkownikiem Rożkiem lecieliśmy na poligon w Nadarzycach, który oświetlały... zapalone beczki z olejem. Byliśmy na wysokości 500 metrów. Kiedy chciałem zwiększyć obroty – nagle huk, stuk i cisza. Po chwili zorientowałem się, że "poszła" turbina. Tymczasem równolegle do pasa stały wiejskie zabudowania. Nie było zatem mowy o zrzuceniu bomb przed awaryjnym lądowaniem. Na szczęście silnik nadal pracował, chociaż na minimalnych obrotach. Ostatecznie udało mi się przyziemić, ale wcześniej omal nie trąciłem o dach. Byłem przerażony, z kabiny mnie wyciągano. Ta historia odbiła się głośnym echem. Pojawiły się artykuły w gazetach, a od dowódcy wojsk lotniczych dostałem zegarek Tissot, który nadal noszę.
Może pan więc mówić o niebywałym szczęściu...
- Rzeczywiście, jakoś mnie nie opuszczało. Innym razem wysiadła bowiem pompa paliwowa i wylała się benzyna. Prowadząc samolot LIM-6 znajdowałem się 4000 metrów nad lotniskiem w Powidzu. Jednak wyszedłem z tego cało – podobnie jak nieco później, kiedy zapalił się silnik.
W jakich okolicznościach trafił pan do Puław?
- Wspomniałem, że byłem dowódcą pułku w Babimoście. Nasz garnizon przez kilka lat zajmował pierwsze miejsce w wyszkoleniu bojowym i tak zwanej gospodarności. W nagrodę mogłem spędzić miesiąc na Kubie. To było naprawdę coś!
Wkrótce po powrocie, w Ministerstwie Obrony Narodowej, postanowiono skierować mnie ponownie do "Szkoły Orląt". Ponoć szef resortu uznał, iż za dużo jest tam "książkowych pułkowników" i potrzeba kogoś "z linii". Miałem zostać kierownikiem cyklu taktyki. Komendant, generał Józef Kowalski, nie był chyba tym zachwycony. Tym bardziej, że nie chciałem zamieszkać na stałe w Dęblinie. Ostatecznie w 1978 roku przeprowadziliśmy się do nowych bloków w Puławach. Czujemy się tu z żoną naprawdę bardzo dobrze. Szkoda tylko, że czas płynie tak szybko...
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.