reklama

Nie mógłbym już żyć w innym mieście

Opublikowano:
Autor:

Nie mógłbym już żyć w innym mieście - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

KulturaRozmowa z księdzem Ryszardem Gołdą, byłym dziekanem dekanatu puławskiego i proboszczem Parafii p.w. Miłosierdzia Bożego oraz Honorowym Obywatelem Puław.

Czas biegnie nieubłaganie i ciekaw jestem, jakie ma Ksiądz najmocniejsze wspomnienia, związane z dzieciństwem spędzonym w Warszawie?

- Nie ma ich zbyt wiele. Byłem jedynakiem, mieszkaliśmy w samym centrum stolicy, przy ulicy Żelaznej. Jednak latem 1944 roku, krótko przed wybuchem powstania, rodzice przenieśli się do Łodzi. Miałem wówczas raptem osiem lat i właściwie pożegnałem się z Warszawą. Maturę zdawałem w Zwoleniu. Po śmierci Stalina religia wróciła na chwilę do szkół. W tym okresie miałem już swoje przemyślenia, lecz się z nimi nie zdradzałem. Ostatnie wątpliwości rozwiał ksiądz Franciszek Wiśniewski, który przychodził do nas na katechezę. Mama i ojciec byli głęboko wierzący, ale dalecy od bigoterii. - Jak zareagują? - to pytanie ciągle mnie nurtowało.

No i?

- Niepotrzebnie się bałem. W rodzinie zapanowała wielka radość, pojawiły się łzy... Za radą wspomnianego duchownego zgłosiłem się do seminarium w Lublinie. Było ono bowiem podłączone pod wydział teologiczny KUL i dzięki temu kleryków nie powoływano do wojska. Natomiast z innych seminariów obowiązkowo "szli w kamasze".

Kiedy poczuł Ksiądz powołanie i czy była to jedyna "opcja" na dorosłe życie?

- Wszystko przebiegało spokojnie, naturalnie. Nie doznałem żadnego objawienia, ani zawodu miłosnego. Widocznie tak musiało być. Uprzedzając ewentualne następne pytanie, od razu wyjaśnię, iż w kolejnych latach nie miałem żadnych wahań bądź wątpliwości. Dla mnie była to jasna droga, ale bynajmniej nie prosta. Kapłan w swojej posłudze ma przecież stały kontakt z ludźmi, a ci bywają bardzo różni. Sam również tego doświadczyłem.

W jakich okolicznościach trafił Ksiądz do Puław?

- Po święceniach kapłańskich najpierw zostałem wikariuszem w Kraśniku Fabrycznym. Miałem wspaniałego proboszcza, nazywał się Stanisław Niedźwiński. Jego losy były niezwykle skomplikowane, wręcz dramatyczne. Wyjawił je zaraz przy pierwszej naszej rozmowie. Otóż w latach 30. minionego wieku studiował na uniwersytecie w Innsbrucku, znał doskonale język niemiecki. Wykorzystał to podczas okupacji, kierując parafią w Chełmie. Sporo osób udało mu się wyciągać z gestapo. Jednak za te kontakty został później oskarżony o kolaborację, osadzony na Zamku w Lublinie, wreszcie skazany na karę śmierci. Złamał się i w celi podpisał lojalkę o przystąpieniu do tak zwanych księży patriotów. W ten sposób naraził się z kolei wielu hierarchom. Po sześciu latach  przeniesiono mnie do Lublina, a następnie do Bystrzycy.

Ponoć właśnie tam dowiedział się Ksiądz o planach biskupa Bolesława Pylaka?

- Rzeczywiście. W związku z powstaniem Zakładów Azotowych Puławy, które błyskawicznie się rozwijały, kilkakrotnie wzrosła liczba ludności. Ja trafiłem tu w sierpniu 1980 roku, zostałem proboszczem parafii "na Górce", a w listopadzie otrzymaliśmy oficjalną zgodę na budowę nowej świątyni. Biskup poinformował mnie o tym fakcie telefonicznie tuż przed północą. Było to zwieńczenie niemal 30-letnich starań, które zapoczątkował jeszcze ksiądz Zygmunt Adamczewski. Kupił nawet plac pomiędzy aleją Małą i ulicą Czartoryskich, ale wkrótce został on zabrany przez władze i przeznaczony pod inne obiekty.

A czy w 1980 roku lokalizacja kościoła była od razu taka oczywista?

- Dla mnie tak. Jednak początkowo zaproponowano nam miejsce Ogródka Jordanowskiego bądź próbowano wcisnąć pomiędzy ulicą Jaworową i Centralną. Brakowało tam niezbędnej przestrzeni. Dlatego pozostałem uparty i ostatecznie postawiłem na swoim.

Pamiętam, że ogłoszony został konkurs na projekt kościoła...

- Jedną z sześciu ofert przedstawił znany szermierz, wielokrotny medalista igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata, Wojciech Zabłocki. Jednak wierni oddali najwięcej głosów na makietę, zaprezentowaną przez Władysława Skibę. Ten kościół ma czystą architekturę. Jest wprawdzie duży, ale nie przytłacza, nie przeszkadza w skupieniu. Głównym konstruktorem całości został inżynier Jerzy Lindeman, którego dziełem jest również lotnisko imienia Chopina w stolicy.

Kiedy ruszyła budowa?

- 6 lipca 1981 roku rozpoczęto prace przygotowawcze do zagospodarowania terenu. Jako pierwszy wolontariusz zjawił się 77-letni wówczas Henryk Wańko. Aż do końca życia przychodził codziennie - rano wydawał narzędzia, a wieczorem sprawdzał, czy wszystkie wróciły i zamykał pomieszczenia. Podobnych ludzi było oczywiście znacznie więcej. W niektóre dni pracowało ponad 100 mężczyzn. Bez ich zapału wszystko przebiegałoby znacznie wolniej.

Jednak ten zapał z pewnością został przytłumiony przez wprowadzenie stanu wojennego?

- To zależy. Mam wrażenie, że część osób wykazywała jeszcze większą determinację. Wiadomo, jaka była w tamtym okresie rola kościoła. Codzienne życie dodatkowo komplikowała sroga zima. Wiosną 1982 roku rozpoczęły się wykopy pod fundamenty, a po trzech latach mieliśmy już dolny kościół, w którym obecnie znajduje się sala teatralna. Wtedy też powołano samodzielną parafię pod wezwaniem Miłosierdzia Bożego. Tu pewna ciekawostka... Kiedy studiowałem jeszcze w  seminarium, ten kult był wręcz zakazany, usuwano jego symbole. Po prostu praktyka wyprzedzała refleksję teologiczną. Ja jednak nigdy nie miałem wątpliwości i doprowadziłem wszystko do szczęśliwego finału. Uroczystość konsekracji dzwonów zgromadziła około 10 tysięcy wiernych!

 

W międzyczasie z pewnością nie brakowało jednak kłopotów?

- Już przy pierwszym kontakcie z decydentami usłyszałem, że skoro mam prowadzić budowę, to od tej chwili będę traktowany jak potencjalny przestępca. Wyjaśnienie było szczere aż do bólu. Po prostu wszystkie podstawowe materiały - stal zbrojeniowa, cement - były na przydział. Nie miałem szans, by legalnie otrzymać je w wystarczających ilościach. Wpadka miała być tylko kwestią czasu.

I jak ksiądz sobie radził?

- Różnie. Zwoływałem na przykład kombatantów, którzy mieli określone

przywileje. Przed północą wyruszaliśmy dwoma samochodami do Ożarowa. Panowie stawali z legitymacjami w kolejce, dostawali ode mnie pieniądze i następnego dnia cement był już na placu budowy.

Zabawna historia zdarzyła się też z blachą. Otóż wystosowałem pismo o przydział 30 ton. Znalazło  się ono na biurku dyrektora wojewódzkiego urzędu do spraw wyznań w Lublinie. Ten zmniejszył przydział do 20 i później chwalił się, jak to utrudnił księdzu robotę. Ktoś mu jednak uświadomił, że i taka zmniejszona ilość wystarczyłaby nawet na pokrycie dachu Bazyliki św. Piotra w Rzymie.

Zresztą od otrzymania przydziału do jego zrealizowania prowadziła jeszcze daleka droga. W przenośni i dosłownie. Ze stosownym dokumentem wyruszyłem nocnym pociągiem do Katowic. Sekretarka dyrektora Zjednoczenia Hut Materiałów Walcowanych była jednak nie do sforsowania. Wyznała, że prędzej uzyskam audiencję u papieża, niż wejdę do gabinetu. Pozwoliła mi tylko nieco odpocząć po podróży. Wkrótce jednak wyszła do sąsiedniego pokoju, a ja za klamkę... Usprawiedliwiłem się dyrektorowi, że akurat nie ma nikogo w sekretariacie. Rozmowa przebiegła gładko i za tydzień 20 ton blachy stało już w wagonie na bocznicy kolejowej w Puławach. Inne materiały trzeba było załatwiać w podobny sposób. Teraz mam wrażenie, iż polityczni decydenci przymykali oczy na te praktyki, a w każdym razie nie wykazywali zbytniej gorliwości w gnębieniu nas. Osobiście nie czułem nigdy żadnego zagrożenia, chociaż lata 80. minionego wieku były mało ciekawe.

Właśnie, a jak reagowały lokalne władze?

- Przyzwoicie. Jeśli nawet nie pomagały, to przynajmniej nie przeszkadzały. Już na wstępie ówczesny Naczelnik Miasta, Zygmunt Czajkowski, oznajmił: - Skoro otrzymał ksiądz pozwolenie na budowę, to niech ksiądz buduje! - W stanie wojennym dość regularnie naruszałem godzinę milicyjną. Zakładałem sutannę i odprowadzałem ludzi, którzy do późna pracowali na przykład przy lasowaniu wapna, do domów. Napotkani zomowcy zwykle przechodzili na drugą stronę ulicy.

Natomiast po upadku PRL profesor Jadwiga Piskorska-Pliszczyńska, która została prezydentem miasta, znalazła w budżecie pokaźną sumę pieniędzy na pokrycie kosztów założenia sieci kanalizacyjnej i wodociągowej. Z wielką życzliwością spotykałem się również zawsze ze strony Janusza Grobla.

 

Jak zorganizował sobie Ksiądz życie po przejściu na emeryturę?

- Wszystko przebiegło dość spokojnie. Częściowo dlatego, że w 1998 roku przeszedłem zawał serca i musiałem ograniczyć swoją aktywność. Jednak kiedy w 2006 przekazywałem parafię – wnętrza kościoła były całkowicie wykończone i nie mieliśmy ani grosza zadłużenia. W międzyczasie niektóre "życzliwe" osoby rozsiewały pogłoski o willach, jakie przy okazji miałem wybudować. Oczywiście wszystko było wyssane z palca. Dlatego w pamięci wolę zachować głównie dobre wspomnienia. A tych było zdecydowanie więcej. 13 czerwca 2010 roku, podczas uroczystej sesji Rady Miasta otrzymałem tytuł Honorowego Obywatela Puław. Akurat zbiegło się to z półwieczem mojej posługi kapłańskiej.

Losy tak się ułożyły, że proboszczem został ksiądz Andrzej Sternik, który był 11-letnim chłopcem, gdy przygotowywałem go w Bystrzycy do bierzmowania. Ponadto biskup zgodził się, bym nadal mieszkał w tej parafii i odprawiał nabożeństwa.

Mam też swoje przyziemne pasje. Od dziecka jestem zapalonym miłośnikiem narciarstwa i dzięki mieszkającemu we Włoszech księdzu Sławomirowi Bogutynowi mogę często poszusować w tamtejszych Alpach. Bardzo lubię też jazdę na rowerze. W ubiegłym sezonie pokonałem ponad 15 tysięcy kilometrów. Jestem wdzięczy Bogu, że mogę coś trwałego po sobie zostawić.

I nie wyobrażam już sobie życia w innym mieście.

Rozmawiał Janusz Michałek

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE